Historia mojego powołania? – Tak trudno ją przeniknąć i zrozumieć do końca, a co dopiero o niej pisać. Wydaje mi się, że Bóg już od naszej maleńkości, przez drobne szczególiki i wydarzenia życia, żłobi w nas ten charakterystyczny rys, który pomaga nam w wieku dojrzałym obrać tę jedyną spośród wielu dróg.
Jak daleko sięgam pamięcią wstecz, przypominam sobie babcię Helenę, wyrywającą cały dom (nieraz jeszcze z głębokiego snu) codziennie o godz. 5, słowami: „Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą…”, i mamę wtórującą jej w tym. Była to jej ulubiona modlitwa do Matki Bożej. Niejednokrotnie budziło to mój sprzeciw i bunt, dlaczego dzień po dniu nie da nam dłużej pospać, czy nie może śpiewać sobie tej modlitwy po cichu? To był właśnie jeden z wielu szczegółów: miłość i wierność w oddawaniu czci Matce Bożej przez babcię – znak doceniony przeze mnie dopiero dużo później.
Następnym przejawem Bożego działania w moim życiu były pieśni śpiewane wieczorami przez mamę. Te bożonarodzeniowe, śpiewane z „Kantyczki” babci, były wesołe, ale pieśni pasyjne były przejmujące. Wchodziły głęboko w mój umysł i serce, pobudzały do myślenia, a często i do łez. Zwłaszcza pieśń „Klęczał w Ogrójcu modląc się Ojcu”. Te piękne, stare zwyczaje kształtowały duszę dziecka, choć rodzice nieraz nie zdawali sobie z tego sprawy.
Kolejnym znakiem był zawał serca i nagła śmierć taty. Tato był z natury człowiekiem bardzo spokojnym. Z powodu wykonywanej pracy do domu wracał późno. Niejednokrotnie, już w półmroku, nagle przebudzona, dostrzegałam jego plecy pochylone w modlitwie wieczornej. Ból mamy po jego śmierci i moja cicha dziecięca refleksja nad odchodzeniem z tej ziemi i niepewnością życia, rodziły pytanie: czy nie lepiej nie zakładać rodziny i żyć samotnie, by oszczędzić komuś cierpienia po swym odejściu? – To nurtowało me serce.
Widok siostry zakonnej, pochodzącej z sąsiedztwa, skierował me myśli na klasztor. Pragnienie takiego życia poczułam już podczas I Komunii św., ale z początku była to tylko fascynacja tym, co zewnętrzne, m. in. ubiorem. Z czasem przerodziła się ona w głębszą potrzebę modlitwy i bycia z Bogiem, Nieśmiertelnym Królem Wszechświata. Lubiłam samotność i rozmyślania o wieczności. W tym czasie nie przywiązywałam jednak jeszcze do tego większego znaczenia i chodziłam swoimi drogami. Dopiero odwiedziny w klasztorze wspomnianej siostry, obudziły we mnie te uśpione pragnienia i wtedy zapadła ostateczna decyzja: wstępuję! Ponieważ byłam niepełnoletnia, mama musiała wyrazić zgodę, co nie było dla niej łatwe. Liczyła na moją pomoc w wychowywaniu młodszego rodzeństwa, nalegała bym przynajmniej ukończyła szkołę. W końcu widząc moje zdecydowanie, odpowiedziała: „jak sobie pościelisz, tak się wyśpisz”.
Do tej pory powołanie zakonne i małżeńskie były dla mnie jednakowo cenne, chociaż głębiej nie analizowałam tych dwóch wartości. Teraz musiałam świadomie odrzucić jedną z nich. Była to trudna decyzja. W ostatni wieczór spędzony w domu rodzinnym, oglądając telewizję, zobaczyłam rozradowaną matkę z dzieckiem i to w pełni uświadomiło mi, z czego rezygnuję. Wybrałam zakon i 14 lipca 1980 r. zapukałam do furty klasztornej.
Rezygnując z fizycznego macierzyństwa, powoli dojrzewałam do macierzyństwa duchowego. Tak oto, spośród tych, których znałam i tych, których spotykam obecnie w moim życiu, nikogo nie pozostawiam w zapomnieniu. W swoich modlitwach polecam Bogu ich samych, ich rodziny i znajomych, wierząc, iż wszyscy spotkamy się kiedyś w wieczności.
Dar powołania to wielka łaska i równocześnie tajemnica dla duszy, która go doświadcza. Pragnę nieustannie, pomimo mych ograniczeń, kochać Boga i wspierać modlitwą wszystkich ludzi. Oby Pan prowadził mnie nadal, udzielał swych łask i obdarzał nieustannie swym miłosierdziem do wiernego trwania przy Nim aż do ostatnich chwil na ziemi.
s. Maria Goretti od Dobroci Bożej