Myślę, że łaska mojego powołania zaczęła się uwidaczniać już w okresie dzieciństwa w czasie przygotowywania się do I Komunii św. Jednym z zewnętrznych elementów tego przygotowywania była sukienka. Na pytanie mamusi, jaką chcę mieć sukienkę, odpowiedziałam, że długą tak, jak siostry zakonne. Bardzo też lubiłam przebywać w obecności sióstr, cieszyłam się, gdy je spotkałam na Mszy św., w której i ja uczestniczyłam. Starałam się nawet zajmować w kościele miejsce blisko nich.
Siostry pracujące przy naszym kościele należały do Zakonu Franciszkańskiego, nosiły sznur i różaniec, dlatego jako dziecko marzyłam, abym kiedyś jak one nosiła sznur z różańcem. Tak oto siostry i strój zakonny stały się przedmiotem moich dziecięcych pragnień. Wierzę, że już wtedy poprzez te zewnętrzne znaki, Bóg cicho pukał do mego serca, pociągał ku sobie i zapraszał mnie do pójścia za Nim.
Krótko po skończeniu szkoły zaczęłam na poważnie myśleć o wyborze drogi życiowej. Nie dawała mi spokoju myśl o życiu zakonnym. W końcu postanowiłam zgłosić się do pewnego zgromadzenia czynnego. Tam jednak mnie nie przyjęto ze względu na stan zdrowia (bardzo słaby wzrok). Choć było mi przykro, wierzyłam, że Pan Jezus wysłucha mych modlitw i zostanę siostrą zakonną.
Wróciłam do domu i zaczęłam szukać pracy. Mój ksiądz proboszcz, dziś już śp. Ks. Prałat Jan Świtkowski, wiedział o moich pragnieniach i niepowodzeniach, bardzo chciał mi pomóc i modlił się za mnie. Pewnego dnia przyjechała do mojego rodzinnego miasta Matka Generalna Sióstr Albertynek. Ks. Proboszcz powiedział jej o mnie i umówił nas na spotkanie. Podczas serdecznej rozmowy ze mną, Matka zgodziła się mnie przyjąć do swego zgromadzenia. W wyznaczonym terminie pojechałam zatem do Krakowa. Po krótkim czasie aspiratu, otrzymałam wraz z innymi kandydatkami strój postulancki. Radość moja z tego, że jestem w klasztorze, była wielka, nie trwała ona jednak długo. Wystąpiły u mnie dolegliwości, których wcześniej nie miałam, z tego powodu musiałam opuścić zgromadzenie, lecz do dziś utrzymuję kontakt z Siostrami Albertynkami.
W tym czasie znalazłam zatrudnienie w zakładzie opieki dla dzieci upośledzonych w Grojcu koło Oświęcimia. Praca była trudna, ale obecność sióstr dodawała mi sił. W chwilach wolnych modliłam się w ich prywatnej kaplicy. Nie przestawałam też błagać Pana Boga, abym mogła żyć w klasztorze. Wierzyłam, że Jezus mnie wysłucha. Ciągle jednak myślałam o zgromadzeniu czynnym.
Kiedyś będąc w podróży spotkałam siostrę zmartwychwstankę i zwierzyłam się jej z moich pragnień. Zachęcona przez nią przyjechałam do Kęt. Ponieważ nie znałam miasta, zapytałam kogoś z przechodniów, gdzie tu jest jakiś klasztor sióstr – nie wiedziałam, że w Kętach są dwa zgromadzenia. Ponieważ staliśmy blisko SS. Klarysek od Wieczystej Adoracji, wskazano mi właśnie ten kościół i klasztor. Tu zatem skierowałam swe kroki. Tak się złożyło, że furta w tym czasie była chwilowo zamknięta, postanowiłam więc zwiedzić miasto, a potem wrócić. Pomyślałam też, że jeżeli przyjdę i zastanę furtę otwartą, będzie to znak, że wolą Bożą jest, żebym tu była. Rzeczywiście, po powrocie zostałam wpuszczona do środka.
Po rozmowie z Matką Przełożoną i Matką Mistrzynią zorientowałam się, że zgłaszam się do klasztoru klauzurowego. Pan Jezus widać chciał mnie tu mieć. Wielebna Matka zgodziła się mnie przyjąć i miesiąc później przekroczyłam próg klauzury papieskiej. Nie obyło się bez lęku. Z biegiem czasu jednak coraz bardziej kochałam życie ukryte w klauzurze. Pan Bóg chciał wypróbować moje powołanie i doświadczył mnie kolejną chorobą. Leczenie trwało pół roku, a ponieważ nie zanosiło się na koniec, dlatego znowu trzeba było na jakiś czas opuścić zgromadzenie i wrócić do rodziny.
W domu bardzo szybko znalazłam lekarzy, którzy postawili trafną diagnozę i zastosowali skuteczną terapię. Wszystko to trwało aż dwa lata. Był to jednak czas ciągłego błagania, abym mogła powrócić do klasztoru, który bardzo pokochałam. Choć stosunkowo krótko byłam we wspólnocie Sióstr Klarysek, ale wystarczyło, abym zdążyła napełnić się duchem tego zgromadzenia. Ciałem byłam w domu, przy rodzinie – duchem jednak gdzieś daleko, w Kętach. Po dwóch latach powróciłam z radością. Nie było już lęku, jak za pierwszym razem. Znalazłam tu wszystko i wszystkich. Po półrocznym postulacie i dwuletnim nowicjacie złożyłam pierwsze śluby zakonne, a następnie śluby wieczyste.
Dziś wiem, że jestem na właściwym miejscu. Wieczysta adoracja wypełnia moje życie, Jezus jest jego centrum. Przebywanie w promieniach Boskiego Słońca daje mi siły do kroczenia za Nim każdego dnia i wypraszania potrzebnych łask całemu światu. Moja droga powołania wymagała wytrwałości i całkowitego zaufania Jezusowi, dlatego na motto mojego obrazka z okazji srebrnego jubileuszu wybrałam słowa: „Wytrwajcie w miłości mojej” oraz „Dla mnie żyć to Chrystus. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia”. Bogu niech będą dzięki!!!
s. Maria Jadwiga od Matki Kościoła